"RÓŻA W RODZINIE" NR 2 (121) CZERWIEC 2010

Powrót do okładki RwR

 

W numerze 121 między innymi:

Święci Piotrze i Pawle – czuwajcie - ks. bp Józef Zawitkowski

Lednica – Dar i Tajemnica - MDM

Beatyfikacja Ks. Jerzego Popiełuszki - MDM

Dzień rodzinki w Łążku Ordynackim - Bożena Pałka

Refleksja o moim doświadczeniu wolontariatu - Edi

Konferencja wspomnieniowa o ks. Jerzym Popiełuszce - Sławomir Dworak

Legenda o duchu zakonnika – Weronika Sowa

O Wojciechu legenda po trosze prawdziwa - Katarzyna Trójczak

Legenda o powstaniu Janowa i Lasów Janowskich - Anita Szkup


 LEDNICA – DAR I TAJEMNICA

4 czerwca nasza młodzież wyjechała na spotkania na pola Lednickie, by tam, w miejscu chrztu Polski rozważać tajemnicę Kobiety – Daru i Tajemnicy. Zabraliśmy ze sobą Wizerunek MB Janowskiej na spotkanie wizerunków Matek z całej Polski. I podczas prezentacji naszego wzierniku dla 85 tysięcy młodzieży zaprosiliśmy młodzież na 25. rocznicę koronacji. W piątek o godz. 23:00 wyruszyliśmy w stronę Lednicy.

Piątego czerwca nad ranem zajechaliśmy na miejsce i - jak zwykle - zobaczyliśmy setki młodych ludzi idących w stronę miejsca spotkania przy osławionej rybie. W czasie, gdy można było nabyć akt własności ziemi pól lednickich, zobaczyć 96 skoczków spadochronowych, śpiewać dla Boga, słuchać wykładów, każdy odkrywał Chrystusa, który dał człowiekowi nowe życie poprzez Sakrament Pojednania, Eucharystii i poprzez swoją obecność w Najświętszym Sakramencie.

Za rok kolejne spotkanie – i pozostaje pytanie jedno: czy łatwo powiedzieć Chrystusowi „Tak”. TAK PANIE i pojawić się na polach w Lednicy mimo kurzu czy deszczu, by wraz z tysiącami młodzieżą dać temu świadectwo?

MDM

do góry


DZIEŃ RODZINKI W ŁĄŻKU ORDYNACKIM

W sobotę 12 czerwca już po raz trzeci odbyła się impreza integracyjna z okazji Dnia Matki, Dnia Ojca oraz Dnia Dziecka, jako Dzień Rodzinki. Spotkanie planowane było z myślą o uczniach PSP w Łążku Ordynackim i ich rodzicach. Jak się jednak okazało wśród uczestników liczną grupę stanowili gimnazjaliści i uczniowie szkół średnich. Wydawało się, iż przeszkodą będzie dokuczliwy upał, ale obawy się nie sprawdziły.

Impreza rozpoczęła się częścią artystyczną przygotowaną dla rodziców. Były wiersze, piosenki, życzenia i upominki wykonane przez dzieci. Ciekawy był występ dzieci starszych i scenka pt. „Wspomnij mamo, wspomnij tato” przy dźwiękach melodii znanej piosenki „Żono moja”. Odbyły się również pokazy mody – młodsze dzieci zaprezentowały stroje ekologiczne, a starsze stroje dla mam z podkreśleniem typu osobowości – mama pracuś, karierowiczka itp.

Po części artystycznej wszyscy udali się na boisko szkolne, gdzie uczestniczyli w zaplanowanych grach i konkursach. Dużym zainteresowaniem cieszył się mecz piłki nożnej, w którym rywalizowali ojcowie z synami (również z gimnazjalistami), niestety seniorzy przegrali dwoma golami. Ambicje były duże, pozostały bolące i brudne nogi, ale humory wszystkim dopisywały.

Na zakończenie był słodki poczęstunek przygotowany przez rodziców.

Zorganizowanie takiego spotkania było możliwe dzięki współpracy uczniów, nauczycieli i rodziców. Dzień Rodzinki w Łążku Ordynackim zorganizowany został przez Stowarzyszenie na Rzecz Ekorozwoju, Oświaty i Kultury Wiejskiej „Łążek”.

Bożena Pałka

do góry


O WOJCIECHU LEGENDA PO TROSZE PRAWDZIWA

Była jesień 1645 roku. Noc była chłodna, prawie jak w zimie, choć to dopiero środek jesieni. Wojciech obudził się, przeżegnał, potem jeszcze chwilę dumał nad wczorajszym dniem. Był piękny – Wszystkich Świętych; ciżba ludzi w bialskim kościele i na cmentarzu. A i dziś będzie wielkie święto – Dzień Zaduszny. Trzeba znów pójść na mszę i świeczki ojcom zapalić. Nie wiedział która godzina, za oknem czarna noc, a i koguty za ścianą jakoś tej nocy nie piały. Ale czuł się wyspany, więc pora wstawać. Wciągnął spodnie, owinął onucami nogi i włożył „kościołowe” buty. Obmył w zimnej wodzie twarz, ubrał kaftan i wziął już do ręki świąteczny żupan, ale odłożył go na chwilę, by podłożyć do pieca, „bo zimno będzie żonie i dzieciom, jak się obudzą” – pomyślał. Wziął do kieszeni dwa podpłomyki, parę świeczek i grosz „na tacę”. Powoli uchylił drzwi i wyszedł na drogę.

Ostre powietrze go orzeźwiło. Na drodze nie było nikogo, nawet psy nie szczekały. Sięgnął, jak zawsze, do kieszeni po różaniec, ale zapomniał go tym razem zabrać z półki pod obrazem. Zaczął więc rozmyślać: a to o najstarszej krowie, która coraz mniej mleka daje i trzeba ją sprzedać, a to o deskach dębowych, bo właśnie dostał zamówienie na dwie beczki, a to o dziadku, któremu wczoraj świeczkę zapalił, a powinien dwie, albo i trzy, bo tam i babka leży i – zdaje się, że i brat dziadka. Dziadek… Podobno on spod Sandomierza przyszedł – tak tato mówił. Bo tu miała być ruda żelaza i kowalstwo miało się rozwinąć, ale marna ona była i z lasu żyć przyszło. Została po niej tylko nazwa przysiółka – Ruda. Dziadek miał konia i sanki, więc do Rudy przywoził plebana z Białej „po kolędzie”. Nie wiadomo jak on się nazywał, mówili „kanonik” albo „ksiądz Wawrzyniec” – podobno z Litwy pochodził. A i zaznaczył się w życiorysie Wojciecha, gdy dzieciaka do chrztu przyniesiono. Proboszcz zapytał: – A jak się będzie nazywał? – Obmyśliliśmy, że Wojciech – odpowiedział tato. – To wiem, ale jak nazwisko? - dopytywał ksiądz. – A potrzebne ono? Ja żyję bez nazwiska – bronił się tato. – A jak kiedyś umrze, to święty Piotr się go zapyta: jak się nazywasz? Wojciech. Jaki Wojciech, bo na świecie jest ich sto tysięcy… - Aaa, no to, jak tak, to niech wielebny coś wymyśli. – Boski, może być? Znaczy, że Pana Boga kocha. – Niech będzie. I tak Wojciech odtąd nazywał się Wojciech Boski. Dziwne to mu się zdawało, no bo o Pyciach, Kędrach, Sydorach to już słyszał, ale żeby Boski? Ale skoro proboszcz tak chciał…

I tak rozmyślając o różnych sprawach znalazł się Wojciech na dobrze sobie znanej ścieżce przy czarnym stawie. To już prawie połowa drogi do kościoła w Białej. Właśnie przypomniało mu się, że u kowala musi zamówić obręcze na beczki, gdy na drzewach obok jakby błyskawica przeleciała. Spojrzał w tę stronę i stanął jak wryty. Zobaczył osobę, o której dużo słyszał – i od mamy, i w kościele, ale żeby naprawdę?... – Nie bój się – powiedziała do niego ciepłym głosem owa postać. – Ja jestem matka Jezusa. Mam ci do przekazania ważne przesłanie, posłuchaj. – Ale ja… – Proszę, posłuchaj – przerwała mu Matka Boża. – Piękna jest ta okolica pośród borów i taka jest wola Boża, aby się chwała Jego i pamiątka na tym miejscu odprawiała. Wojciech padł na kolana i drżącym głosem próbował się odezwać: – Matko Najświętsza…, ale głos mu uwiązł w gardle, a w głowie zawirowało. Sam nie wie jak długo to trwało, a gdy się ocknął, nikogo już nie było.

Zaczął odtwarzać to, co się przed chwilą działo i dopiero teraz „zobaczył” także dwóch aniołów przy Matce Bożej. „Co mam z tym zrobić?” – myślał. Opowiedziałby wszystko ks. Wawrzyńcowi, on by zrozumiał, ale już go nie ma, a tego nowego nie bardzo zna. Może Maćka się doradzić? On posługuje na plebanii, to może coś wiedzieć, ale wygada się do ludzi i będą się śmiać. Po mszy wszyscy ruszyli w kierunku cmentarza, a Wojciech skierował się ku plebanii. Za chwilę pojawił się tu proboszcz. – Proszę dobrodzieja… z Rudy na jutrznię się wybrałem i tam… nad stawem… Matka Boska… znaczy się do mnie… Ona… – Oj, Wojciechu – przerwał mu ksiądz. – Coś się wam pomieszało. Nie zawracajcie mi głowy. Posmutniał Wojciech. „Może to był sen?” – pomyślał i odszedł. Nie powie nikomu, no może żonie, ale jeszcze to przemyśli.

Potem jeszcze parę razy tą samą trasą chodził w listopadzie z Rudy do kościoła w Białej. Przechodząc koło stawu modlił się: „Matko, przyjdź jeszcze raz. Przyjdź, abym ja uwierzył i aby inni uwierzyli”. I gdy 8 grudnia, w święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, szedł na roraty, powtórzyło się w identycznej scenerii wydarzenie sprzed pięciu tygodni, Wojciech nie miał już wątpliwości: to z całą pewnością była Najświętsza Maryja Panna! A że i tym razem Matka Boża prosiła go, żeby jej polecenie przekazał władzy kościelnej, był pełen nadziei posłuchania u proboszcza. – Przestań bredzić! – Ale przecież ona… – Zamilcz, bo cię za heretyka ogłoszę! – zbił go z tropu ksiądz. 
Odtąd nie opuszczały go myśli o tym co przeżył raz i drugi. Bywało, że przerywał pracę, by pójść nad staw i pomedytować. „Nie mogę się z tym pogodzić, muszę coś zrobić” – myślał Wojciech. „Skoro ksiądz mnie nie rozumie, pójdę do władz świeckich”. W magistracie opowiedział wszystko, kończąc: - Przysięgam na Boga i świętą mękę Jego, że tak było! Rajcy miasta byli pod wrażeniem opowieści Wojciecha. Uwierzono mu, uwierzono, że przeżył cud. Na miejscu objawień postawiono krzyż, przy którym gromadziły się rzesze wiernych z bliższej i dalszej okolicy. Ks. Dąbrowski, proboszcz bialski nie miał wyjścia – powiadomił o wszystkim kurię biskupią. Zjechała z Krakowa komisja, która długo i wnikliwie badała wydarzenie. Na koniec stwierdziła, że w miejscu objawień miała miejsce nadprzyrodzona interwencja Boga za pośrednictwem Maryi. Wtedy nad krzyżem ukazała się jasność roztaczająca się nad okolicą, a z czasem sława tego miejsca rozeszła się po całej Koronie Polskiej. Wojciech był szczęśliwy – nie zawiódł, wypełnił życzenie Matki Bożej. Mówił: – Teraz mogę już umrzeć.
Wkrótce rozpoczyna się budowa kaplicy drewnianej, a potem drewnianego kościoła i klasztoru. Jednym z najgorliwszych budowniczych jest Wojciech Boski, spędza tu całe dnie. Świątynię i klasztor obejmują ojcowie dominikanie. Jest za ciasno dla przybywających pielgrzymów, więc z czasem rozpoczęto budowę nowego murowanego kościoła i klasztoru.

Ale tego Wojciech już nie dożył.

Katarzyna Trójczak

do góry


REFLEKSJA O MOIM DOŚWIADCZENIU WOLONTARIATU

Pewnego dnia około dwa lata temu - gdy głównym sensem mojego życia była hodowla idealnie równych i pięknych paznokci, oślepiająco lśniących włosów, oraz latanie po ciuchlandach w celu znalezienia tanich a jakościowych i markowych ciuchów aby wyglądać niczym bóstwo – zdecydowałam, że piękny wygląd to jednak za mało. Nawet kiedy się do tego wszystkiego doda oszałamiający zapach perfum o nazwie „Pułapka miłości”. Nie założyłam jeszcze rodziny, ale czułam się kobietą „spełnioną” że tak się wyrażę, zawodowo i osobiście, zwłaszcza że piszę książkę i artykuły. Czułam się kimś wyjątkowym oraz spełniającym się również w zawodzie nauczycielki, który bardzo lubię i staram się wykonywać z powołania, mimo że od czasu do czasu miewam dni gdy po pracy mam ochotę wyskoczyć z 10 piętra. Lecz praca w szkole, choć ważna i wartościowa, to też jeszcze za mało, gdyż jakby nie było dostaję za nią wynagrodzenie finansowe i to wcale nie takie złe. Choć mam dopiero 35 lat, przyszła mi skądś do głowy myśl, że kiedy będę umierać, będę czuć ogromną pustkę i muszę zrobić coś głębszego dla ludzkości. Nie miałam jednak pojęcia co też głębszego miałabym ze sobą zrobić. Wtedy jednak moja dobra znajoma, wolontariuszka Regina Małek otrzymała nagrodę Antka Roku za swoją pracę z niepełnosprawnymi. Zdecydowałam więc, że zajdę do biura wolontariatu, wybadam co to za instytucja i zapiszę się.

Wcześniej jednak Reginka zapoznała mnie z szefową wolontariatu, przesympatyczną kobietą o nazwisku Natalia Kiszka, na której twarzy panuje wieczna pogoda. Natalka zaraz wzięła mnie w obroty i zachęciła do działalności. Wynalazła mi też bardzo miłą panią Annę, emerytowaną nauczycielkę, do której miałam chodzić i pomagać. Wkrótce zapoznałyśmy się i po przełamaniu tzw. wstępnych lodów bardzo się polubiłyśmy, zwłaszcza kiedy okazało się, że pani Anna była nauczycielką mojej mamy w Technikum Ekonomicznym. Pomagałam jej w sprzątaniu domu i zakupach, a potem dużo rozmawiałyśmy. Pani Anna – tu będę niedyskretna – ma 80 lat, ale po pierwsze wygląda na 60, a duchowo to jest w ogóle wiecznie młoda. Zaczęłam bardzo cenić mądrość i doświadczenie życiowe pani Anny. Opowiadała mi ona masę historii życiowych różnych ludzi, zwłaszcza młodzieży, którą uczyła. Wiele historii było szczęśliwych, inne były tragiczne, zwłaszcza historie dziewcząt, którym przedwczesny seks pozamałżeński i ciąże bądź aborcje zrujnowały lub ogromnie utrudniły życie.

Od razu przyznam się, że bardzo podziwiałam cierpliwość pani Anny do mnie. Często przychodziłam później niż powinnam, nie mogłam się z niczym wyrobić, a już w kuchni to ciężko było o większego garkotłuka. Pani Anna nie raz leciała z pokoju z duszą na ramieniu, gdy wydawało się, że w kuchni runął kredens albo zawaliła się lodówka plus wszystko co na niej – a to tylko garnki spadły z półki i narobiły rumoru. Potem zmywałam podłogę i kiedy dokładnie wyciskałam mopa – a jestem kobietą dobrze umięśnioną – pękł koszyczek, wiadro wywaliło się, a woda rozlała się na cały korytarz. Po uprzątnięciu potopu pani Anna musiała stwierdzić, że dawno nie miała tak czystego mieszkania… A jednak, co dziwne – pani Anna zawsze bardzo mi dziękowała, zawsze odnosiła się do mnie bardzo ciepło i z humorem i mimo mojego garkotłuctwa, latających talerzy w kuchni oraz powodzi w przedpokoju chyba lubiła moje wizyty. Bardzo podkreślała, że dziękuje mi za dobre serce. Ja też ogromnie polubiłam do niej chodzić. W końcu pani Anna stała się dla mnie jakby babcią, co bardzo mnie cieszy, bo nie mam w Janowie żadnej babci – jedna mieszka w Kanadzie dziesięć tysięcy kilometrów stąd, a druga spakowała ziemskie walizki i wyprowadziła się do Nieba.

W międzyczasie jednak coś mi „siadło na rozum”, że tak powiem i przeszłam mój „moment egzystencjalny.” Zaczęłam odczuwać pustkę i zastanawiać się, po co tak naprawdę plączę się jeszcze po tym świecie. Zaczęłam czuć się niepotrzebna nikomu – oprócz pani Anny. Moja ciocia i wujek, u których mieszkam są to najlepsi i najsympatyczniejsi ludzie na świecie, tak samo jak moja cioteczna siostra z mężem i dziećmi. Jednak czułam, że oni mają swoje życie i nie mogą się przecież ciągle mną zajmować. Ponieważ cała moja najbliższa rodzina jest za granicą (mój dom jest tutaj) odczułam nagle ogromną pustkę i bezsens istnienia. I choć bardzo pomogła mi modlitwa i kapłani, to jednak muszę powiedzieć, że wolontariat też bardzo mi pomógł duchowo. Może bardziej mi niż pani Annie. „Czy myślisz że to przypadek, że tu trafiłaś?” – powiedziała pani Anna.

I to jest właśnie moje małe doświadczenie wolontariatu. Już dawno usłyszałam kazanie jednej pani pastor z Ameryki, że najlepszym lekiem na ból duszy, depresje i te pe jest zrobić coś dla drugiego człowieka, a już zwłaszcza dla człowieka bardziej cierpiącego od nas. Człowieka, który nas potrzebuje, nawet jeśli my go nie potrzebujemy. Podarować mu mały prezencik, czekoladkę, trochę czasu, rozmowę, a może jeden uśmiech. Każdy człowiek, nawet najszczęśliwszy, ucieszy się słysząc szczery i miły komplement lub dobre słowo. Czekając na nasze własne szczęście i sens życia i powołanie, dać trochę szczęścia innym. Nie musi być od razu wolontariat, można zacząć od sąsiada lub koleżanki z pracy. Największym kłamstwem jest, że ja jedna jestem sama i umieram z bólu i samotności, a wszyscy inni naokoło są szczęśliwi. Cierpienie fizyczne lub duchowe nie omija żadnego człowieka na ziemi – i najlepszym na to lekarstwem jest nic innego jak drugi człowiek.

Edi

PS. Gdyby ktoś chciał się zapisać do wolontariatu, to trzeba pójść do OPS-u i prosić panią Natalię Kiszka. Pozdrawiam gorąco wszystkich czytelników.

do góry


Wydawca:

Parafia św. Jana Chrzciciela w Janowie Lubelskim

Redaguje zespół:

Dyrektor Redakcji: ks. dr Jacek Staszak

Redaktor naczelny: Józef Łukasiewicz

Asystent kościelny: ks. Michał Majecki

Adres redakcji:

Parafia Rzymskokatolicka p.w. św. Jana Chrzciciela

23-300 Janów Lubelski, ul. Szewska 1, tel. (0-15) 872-01-11

(C) 2001-2010 Webmaster